Lata 80-te XX w. były bardzo ważne dla tworzenia się i wydzielenia nowej specjalizacji, jaką była pielęgnacja i ochrona starych drzew!
Koledzy, tacy jak mgr inż. Zbigniew Chachulski z Warszawy, dr Jacek Gędzior z Krakowa, bracia Grzegorz, Leszek i Wojciech Matacz z Warszawy i Lublina, praktykując na tzw. zachodzie, przywozili do kraju nowe podejście do drzew. W Wielkiej Brytanii, USA, Holandii zaczęto wprowadzać wtedy techniki linowe do prac przy drzewach w obiektach zabytkowych, miejscach niedostępnych etc.
Jednocześnie bardzo indywidualnie zaczęto podchodzić do każdego okazu, preferując zabiegi mające poprawić im byt, a jednocześnie usuwać zagrożenia, jakie stanowiły dla otoczenia z uwagi m.in. na procesy starzenia się. Zaczęto wprowadzać na szeroką skalę wszelkiego typu wzmocnienia statyki drzew, różne rodzaje cięć w koronach, a także zabiegi przy ubytkach w pniach i konarach (obecnie niestety zarzucone, moim zdaniem ze szkodą dla tych drzew!)
Rodzący się ruch w tej dziedzinie spowodował, że w roku 1985 powołano przy Zarządzie Głównym Stowarzyszenia Inżynierów i Techników Ogrodnictwa NOT (SITO) w Warszawie tzw. Ogólnopolską Sekcję Leczenia i Pielęgnowania Drzew Ozdobnych (OSLiPDO).
Czasy były jeszcze takie, że prośba o pozwolenie na powołanie samodzielnej organizacji niestety spotkała się z odmową służb bezpieczeństwa! Stąd „przytuliliśmy się” do SITO.
Na czele tej Sekcji stanął wtedy prof. Marek Siewniak.
Sekcja ta przetrwała do końca – jak mawia klasyk – „słusznie minionych czasów” i w roku 1991 powstała jako pierwsza w nowej Polsce samodzielna organizacja zawodowa zajmująca się drzewami, czyli Polskie Towarzystwo Chirurgów Drzew -NOT.
Więcej o tym w dalszej części moich opowieści.
Ważnym ośrodkiem w tym czasie był Oddział SITO w Rzeszowie, a praktycznie miało to miejsce w Boguchwale, gdzie od początku lat 80-tych pod kierownictwem śp. mgr Henryka Kulki (zwanego przez przyjaciół „Rektorem z Boguchwały”) odbywały się liczne kursy, szkolenia i seminaria doszkalające, na których wiedzę zdobywano dzięki m.in. takim wykładowcom, jak prof. Longin Majdecki czy dr Elżbieta Baniukiewicz, oraz oczywiście pozostałym osobom wyżej już przywołanym, które ukazywały uczestnikom tych spotkań nowe podejście do starzejących się drzew ozdobnych!
Był to niebywale aktywny poznawczo i zawodowo czas, który chętnie wspominam. A najbardziej ten entuzjazm, jaki nas wtedy cechował, wielka chęć pozyskiwania wszelkich informacji oraz (co teraz wręcz niespotykane) chęć dzielenia się tym z innymi.
Godziny spędzone na nocnych, pasjonujących rozmowach owocowały później w bieżącej pracy i wspominam je nie bez emocji do dzisiaj.
Nasze drzewa.
Pod koniec roku 1985 otrzymaliśmy m.in. bardzo ważne – dla naszego rozwoju zawodowego oraz dla rozwoju naszej firmy – zlecenie.

Chodziło o uporządkowanie parku dworskiego w Krasnowie koło Bolimowa na skraju Puszczy Bolimowskiej. Park w Krasnowie był wtedy w gestii Przedsiębiorstwa Geodezyjnego z Ursusa. Był to firmowy ośrodek kolonijno-wczasowy. W parku poza budynkiem dworskim z okresu przedwojennego były wtedy jeszcze murowane parterowe pawilony oraz drewniane domki kempingowe. Park o pow. ok. 5 ha był bardzo zaniedbany, pozarastany samosiewami krzewów i drzew. Drzewostan był zaniedbany, zalegało w nim wiele wiatrołomów, było sporo drzew uschniętych do usunięcia. Rosły w nim również trzy dęby szypułkowe – pomniki przyrody.
Zlecenie to otrzymaliśmy od Dyr. Pana Grunwalda (niestety nie pamiętam już jego imienia), który znał Klimka jeszcze z czasów pracy w Lidze, tak bowiem w skrócie mówiliśmy na swoje miejsce pracy, czyli wspomniane w cz. 1 moich opowieści Zakłady Zadrzewień Zieleni i Rekultywacji LOP.

W parku tym pracowaliśmy z Klimkiem we dwóch przez dwa lata (oczywiście przyjmując również w międzyczasie zlecenia na pojedyncze prace przy pomnikach przyrody).
Mieszkaliśmy przez ten czas na terenie parku, najpierw we dworze, a później w owym murowanym pawilonie. Nasze rodziny odwiedzały nas co kilka tygodni, dowożąc nam m.in. aprowizację – a nie były to czasy, że wystarczyło wejść do byle sklepu, aby kupić np. każdy potrzebny do przeżycia artykuł spożywczy! Było wręcz odwrotnie.
Podstawowymi naszymi narzędziami były wtedy kilof i łopata oraz pilarka spalinowa, tzw. BK kupiona u „żyda” oraz pilarka PS180 skręcona przez zaprzyjaźnionego mechanika z lasów z „niepotrzebnych” części. Kto kiedykolwiek trzymał w rękach te pilarki, to wie? z jaką „swobodą” można była nimi operować, zwłaszcza na drzewie. Prace w koronach i przy ścinkach zawieszonych drzew wykonywaliśmy wtedy przy użyciu podnośnika, ale i tak była to „wyższa szkoła jazdy”.

Przez te dwa lata doprowadziliśmy park do przyzwoitego stanu, usuwając wszelkie zagrożenia i umożliwiając bezpieczne z niego korzystanie w okresie wakacyjnym.
A przede wszystkim dzięki naszemu wysiłkowi znacząco poprawiliśmy kondycję rosnącego tam starodrzewia!
Podkreślam jeszcze raz – zrobiliśmy to we dwóch!

W trakcie tych prac, w kwietniu 1986 roku, zastała nas tam awaria elektrowni atomowej w Czarnobylu.
Pamiętam, że dzień, w którym wydarzyła się ta katastrofa, czyli 26 kwietnia, był dniem bardzo gorącym, wręcz parnym. Trudno było wręcz oddychać.
W nocy, gdy słuchaliśmy z Klimkiem RWE dowiedzieliśmy się, co się wydarzyło, a potem również państwowe media zaczęły „dozować” nam informacje o tym, co się stało!
Niestety (to uwaga dla czytających mnie młodszych ludzi), nie było wtedy w Polsce Internetu! Ani telefonów komórkowych! Naprawdę!
W ten dzień niemiłosiernie się z Klimkiem odwodniliśmy. Poza ogólnym odczuciem tego faktu mieliśmy niezbity dowód w postaci wagi lekarskiej, która stała obok naszego pokoju (pozostałość po przychodni, jaka tam poprzednio była). Codziennie przed i po pracy ważyliśmy się z Klimkiem, ot tak dla zabawy. W ten dzień waga wykazała ubytki w naszej wadze dochodzące do ….uwaga …..10-ciu kilogramów!
Dodam, że z reguły nasz dzień pracy (w okresie wiosenno-letnio-wczesnojesiennym) obejmował od 10 do 12 godzin z przerwami na posiłki. Czasami, w bardzo upalne dni, przerywaliśmy prace i wracaliśmy do niej późnym popołudniem lub wręcz wieczorem.

Nikt nam tego nie narzucał! Tak chcieliśmy i tak pracowaliśmy… wtedy.
Motywowały nas do tego m.in. okresowe faktury za wykonane prace, na jakie zgodził się nasz Zleceniodawca! I zakupy nowego sprzętu, po każdej zrealizowanej fakturze. M.in. pierwszego firmowego samochodu marki, a jakże … „Żuk” z wieloosobową kabiną, kupionego od wdowy po zmarłym stolarzu. Samochód był bardzo dobrze utrzymany, gdyż wg słów Pani sprzedającej nam go, służył mężowi za samochód prywatny, bowiem….. był to Pan „słusznej postury”!
Zakup ten nastąpił dopiero wiosną 1987 roku. Do tego czasu nie mieliśmy żadnego własnego pojazdu, nawet prywatnego, nawet typu… np. „maluch”.

Korzystaliśmy w związku z tym z grzeczności przyjaciół i znajomych, w tym zaprzyjaźnionego z Klimkiem jego sąsiada, taksówkarza. Przez to przytrafiały nam się takie oto przygody.
Późną jesienią 1985 roku przyjęliśmy zlecenie na ścinkę kilku drzew na obrzeżach Łodzi.
Zaopatrzeni w termosy z ciepłymi napojami oraz kanapki pojechaliśmy na miejsce o brzasku dnia zaprzyjaźnioną taksówką. Ponieważ dzień był krótki ( i mocno pochmurny) stwierdziliśmy, że maksymalnie do 15-tej się musimy wyrobić i tak umówiliśmy się z kierowcą.
Kiedy mijała godzina 19–ta , a my zziębnięcie (wypite i zjedzone zostało wszystko!) i lekko …..wk….. bez braku jakiejkolwiek możliwości kontaktu (brak dostępu do telefonu) zastanawialiśmy się czy nie schować gdzieś w okolicznych krzakach naszego sprzętu i ruszyć w drogę powrotną pieszo, przyjechał nasz kolega z przeprosinami, że zupełnie o nas….. zapomniał i dopiero pytanie o nasz los ze strony Władzi (żony Klimka), spowodowało, że sobie o nas przypominał!
Kiedy w 2015 roku chciałem mojemu synowi pokazać „naszą pierwszą dużą robotę” i pojechałem z nim do Krasnowa, to zastałem tam niestety zamknięty obiekt z banerem na płocie informującym o chęci jego sprzedaży przez aktualnego właściciela! Milczeniem pominę, to co widziałem przez okalający obiekt płot.
Odnalazłem natomiast Halin, na skraju Puszczy Bolimowskiej, z którym to miejscem związana jest ciekawa przygoda, jedna z wielu jakie mieliśmy okazję przez te lata przeżyć dzięki ……oczywiście drzewom!

Któregoś wczesno jesiennego dnia1986 roku, przy bramie do parku w Krasnowie zatrzymał się samochód, z którego wysiadła starsza Pani. Podeszła do nas i powiedziała, że obserwuje od jakiegoś czasu nas i nasze prace w parku, kiedy przejeżdża obok.
Powiedziała, że mieszka w Halinie, kilka kilometrów dalej drogą w stronę puszczy, że ma kilka starych drzew obok domu (dwie lipy i dwa dęby czerwone) i chciałaby abyśmy wykonali ich pielęgnację. Zgodziliśmy się i umówili na jedną z sobót (i tak spędzaliśmy w Krasnowie również soboty i niedziele, bo nie mieliśmy wtedy jeszcze własnego samochodu, a poza tym szkoda nam było tracić czas na dojazdy!). W umówiony piękny jesienny dzień podjechaliśmy tam z podnośnikiem, który w tym czas wynajęliśmy dla potrzeb pracy w park w Krasnowie.
Była to kilkunastohektarowa pozostałość po dużym majątku, zamieszkiwana przez spadkobierczynię właścicieli – Panią, która nas wynajęła, a której nazwiska niestety nie pamiętam. Były tam wtedy: stary drewniany dom z werandą obrośniętą owocującym kokornakiem, stary lamus, rozpadające się budynki gospodarcze oraz oczywiście kilkanaście ha częściowo pola, pozostałości po parku i trochę terenu pozarastanego drzewami i krzewami (głównie samosiewy). W czasie przerw w pracy Pani ta częstowała nas swoimi różnymi przetworami ( ogórki, dżemy, powidła, grzybki etc.), wspaniałymi owocowymi herbatami i opowiadała nam trochę o swoim życiu w tym miejscu.

Niestety niewiele z tych opowieści pozostało w mojej pamięci ale jedna utkwiła mi bardzo.
Otóż w momencie kiedy zaczęliśmy cięcia sanitarne w koronach dębów, z których jeden był zdecydowanie grubszy od drugiego, zapytała nas ile naszym zdaniem mają one lat?
Wiedząc co prawda, że dęby czerwone zdecydowanie szybciej przyrastają na grubość w początkowej fazie rozwoju od dębów szypułkowych obaj oceniliśmy je na ok. 100 lat.
Pani odpowiedziała, że mają dokładnie 70 lat! Bo ona właśnie skończyła 70 lat, a jej ojciec posadził je w roku jej narodzin tj. w 1916 roku. Zapytaliśmy dlaczego tak znacząco różnią się grubością no i dlaczego są dwa?
– Ojciec mój posadził je w 1916 roku w momencie narodzin bliźniaków. Miałam jeszcze brata, który szybko umarł. Legenda rodzinna głosi, że od tego momentu drzewo poświęcone zmarłemu bratu zaczęło dużo wolniej rosnąć.”
W dniu naszych odwiedzin w 2015 r. dęby czerwone rosnące przed domkiem drewnianym były w niezłej kondycji i miały w obwodach 295 cm i 380 cm.

Różnicę widać wyraźnie na zdjęciu.

Aktualnie miejsce to jest gospodarstwem agroturystycznym jako „Uroczysko Halin” na skraju Puszczy Bolimowskiej. Właścicielami są Państwo Maria i Jacek Sikorscy. Budynki została wyremontowane i przystosowane do przyjmowania gości.

Kiedy okazało się, że Pani Maria jest córką Pani, która nas wynajęła do prac, opowiedziałem jej tę historię. W pierwszym momencie stwierdziła, że musi to być historia zmyślona bo jej mama nie miała brata! Ale……. kiedy wróciła po dłuższej chwili z kuchni, gdzie przyrządziła nam herbatę i ciasto na poczęstunek, powiedziała mi: …….. wie Pan, jak się zastanowiłam nad tym co mi Pan powiedział, to przypomniałam sobie, że mama mi kiedyś bardzo dawno powiedziała, że miała braciszka, który szybko umarł! Ale nigdy go nie wspominała, stąd uleciał mi ten fakt z pamięci!
Miejsce to można znaleźć za pomocą Internetu klikając hasło – „uroczysko Halin”.
Jest bardzo urokliwe, spokojne, z dala od zgiełku, idealne m.in. na jesienne wypady na grzyby do pobliskiej puszczy!
Marek Kubacki
Pierwszą część opowieści Pana Marka Kubackiego (o Dębie Cygańskim) znajdziecie TUTAJ.