Jeden z moich kolegów, czytający moje opowieści, zadzwonił po ostatnim odcinku i powiedział:
-Wiesz, odpowiadało mi w tym twoim pisaniu, że poza bardzo ciekawymi wspomnieniami z historii waszych prac i różnych innych wydarzeń … nawiązywałeś do bieżącej sytuacji w naszym mieście, związanej z zielenią. Miałeś wiele cennych spostrzeżeń i konkretnych uwag na ten temat. Kilka ostatnich odcinków przeczytałem, w których nic takiego już nie ma. A przecież cały czas dzieje się wiele nie najlepszych rzeczy. Codziennie coś znajduję na ten temat w Internecie!
Odebrałem to trochę jak lekki zarzut z jego strony. Spróbowałem mu to jakoś wytłumaczyć, ale jednocześnie sam się nad tym chwilę zastanowiłem.
Otóż kiedy zostałem namówiony do publikacji tych opowieści w „Zielniku łódzkim”, myślałem, że będę „zanurzał się w otchłań minionego czasu”, a współczesność pojawiać się będzie jedynie przy opisywaniu aktualnej kondycji moich dawnych „pacjentów”. To, że pozwoliłem sobie w pewnym momencie na komentarze otaczającej mnie rzeczywistości, było działaniem spontanicznym, wywołanym faktem, że nie mogę się pogodzić z pewną „niezdrową” polityką prowadzoną w tej dziedzinie, zarówno wobec samej materii, jak i niektórych ludzi, zupełnie niezasługujących na takie, momentami wręcz niegodziwe, traktowanie! Okazuje się, że nawet bliskie mi osoby odebrały, te moje bieżące komentarze inaczej, traktując jako pełnoprawną część moich opowieści.
W przeciwieństwie do tego kolegi, oraz pewnie wielu osób to czytających, jestem mało aktywnym internautą. Nie żyję na różnych „forach”. Od razu zaznaczam, że jest to mój świadomy wybór. Komentować chcę jedynie te zdarzenia i fakty, w których sam uczestniczę, bądź temat, w którym mam sporą wiedzę i do tego jeszcze wywołuje on we mnie określone emocje! Poza tym zauważyłem, że urzędnicy różnych instytucji mających w zakresie swojego działania zieleń, może i reagują na te różne interwencje i uwagi, ale trzeba mieć w kontaktach z nimi wiele determinacji, czasu, sił i cierpliwości… Może cierpliwości mi nie brakuje, ale czasu mi już trochę szkoda. Wolę poświęcić go np. na pisanie tych wspomnień.
Podam przykład z ostatnich tygodni. W miesiącu grudniu 2020 roku, jadąc polskimi drogami, zauważyłem świeżo robione, a moim zdaniem zniszczone drzewa, no… przynajmniej mocno uszkodzone! Zajrzałem do Specyfikacji Istotnych Warunków Zamówienia zamieszczonych na stronie internetowej Zarządu Dróg Wojewódzkich w Łodzi oraz do zawartego w nich Opisu Przedmiotu Zamówienia. Wg mojej wiedzy jakość wykonanych prac nie odpowiadała tym dokumentom. Napisałem w formie mailowej pismo do Rejonu Dróg, któremu podlegał ten odcinek drogi, dając do wiadomości Dyrekcji ZDW. Nazwałem go „interwencją obywatelską” , jednocześnie zaznaczając, że nie jestem przypadkowym podróżnym, ale zawodowcem. Reakcja była, a jakże! W ostatnim dniu przewidzianego przepisami okresu odpowiedzi otrzymałem mailem pismo z Dyrekcji ZDW – a nie z Rejonu Dróg, na terenie którego to się działo i do którego adresowałem pismo interwencyjne! Zawierało trzy zdania stwierdzające, że oczywiście wszystko jest OK! Poniżej przykłady tych „dobrze wykonanych prac” (i to takie „pierwsze z brzegu”), których zakres wg OPZ obejmował m.in. pielęgnację koron drzew z uwzględnieniem normatywnej skrajni (wynoszącej maks. 4,7 m wg znanych mi przepisów).
I czego ja się czepiam?
Na tym moją refleksję, wywołaną telefonem od znajomego, zakończę i ……..wracam do moich opowieści.
W sierpniu i wrześniu 1993 roku prowadziliśmy prace w Łodzi, w Parku im M. Klepacza (wtedy jeszcze Parkiem St. Worcella zwanym). Wykonaliśmy prace przy 68 szt. drzew. W ich zakres wchodziły oczywiście cięcia sanitarne i zabezpieczanie ubytków, ale wykonaliśmy tam również sporo wzmocnień, w tym: 17 szt. wiązań linowych, 6 szt. wiązań sztywnych oraz dwie podpory. Większość z tych wzmocnień funkcjonuje do dzisiaj. Chciałbym się teraz skupić na drzewie, dla którego wielu Łodzian do tego parku przychodzi. Zwłaszcza wiosną, gdy na trawniku wokół niego pojawia się „niebieski dywan” utworzony przez kwitnące cebulice. Oczywiście chodzi o dąb zwany „Fabrykantem” . Można czasami spotkać i inne jego nazwy (np. „Jagosz”), ale dla mnie będzie on zawsze „Fabrykantem”. W tej nazwie zawiera się bowiem zarówno historia parku (boć on przecież pofabrykancki), jak i specyficzny łódzki „fabryczny” klimat miasta.
Wspominałem we wcześniejszym odcinku, że już w 1988 roku wykonywaliśmy przy nim pierwsze prace. Zamontowaliśmy wtedy w koronie wzmocnienia linowe. Tym razem w zleceniu było m.in. wykonanie nowej podpory pod jego konarem oraz „modyfikacja” starej. Dlatego zajmę się teraz tylko tym bardzo charakterystycznym elementem jego pokroju, czyli dolnym długim konarem. W wydanej w 1962 roku, kultowej dla mnie książce „Parki Łodzi”, pracy zbiorowej pod redakcją prof. dr Jakuba Mowszowicza, firmowanej przez Łódzkie Towarzystwo Naukowe, znalazłem poniższe zdjęcie tego drzewa. Opisywany przeze mnie konar nie miał wtedy jeszcze żadnego podparcia i – jak wnoszę z tego zdjęcia – był bardziej uniesiony do góry, bo też był wtedy zdecydowanie krótszy i lżejszy!
Wraz z rozwojem drzewa przyrastał zarówno na grubość jak i długość. W pewnym momencie musiał wzbudzić czyjś niepokój, dlatego zdecydowano się go podeprzeć. Nie znam ani czasu, ani tego kto wykonał to pierwsze jego wzmocnienie. Podobno stało się to za przyczyną pobliskiej Politechniki Łódzkiej. Bez względu na to jak było, chwała ludziom, którzy podjęli taką decyzję! Na pewno była już ta podpora w roku 1988, kiedy wykonywaliśmy pierwsze prace przy tym drzewie.
Już wcześniej zauważyłem, że stalowe leże tej podpory zaczyna mocno wrastać w przyrastający na grubość konar.
Postanowiliśmy „wyswobodzić” konar z tego potencjalnego „jarzma”, przycinając leże podpory z obu stron konara.
Następnie około 4,5 m od tej istniejącej podpory, w kierunku alejki, zainstalowaliśmy nową podporę, która przejęła dużą część ciężaru konara z tej już istniejącej podpory. Posiadam zdjęcie z wiosny 1994 r. , kiedy to pod konarem funkcjonowały obie podpory, a ta młodsza przeszła już swój „zimowy chrzest”.
Dalszy przyrost konara na grubość, ale i długość spowodował, że zaczął być utrudnieniem dla ludzi przechodzących alejką w jego pobliżu. Dlatego po konsultacjach z Wydziałem Ochrony Środowiska UM w 2002 roku wykonaliśmy kolejne wzmocnienia tego konara. Miało go podtrzymywać i jednocześnie umożliwiać bezpieczne korzystane z alejki. Układ ten musiał również uwzględnić ciągły przyrost konara na długość, stąd musiał być bardzo „elastyczny”. Postanowiliśmy wykonać go w postaci tzw. „pylonu”, czyli trójkątnego stojaka postawionego nad alejką, do którego konar miał być podwiązany za pomocą lin.
Mocowanie lin do konara miało być już wykonane po nowemu, czyli „bezinwazyjnie”. Tak też zrobiliśmy. Konar był umocowany na linach przy użyciu opasów.
No cóż, jego żywot był bardzo krótki!. Już następnego dnia okazało się, że jakiś „dowcipniś” przepalił te opasy i ostatecznie wykonaliśmy to zamocowanie „w starym stylu”, czyli jako przewiercane.
Ten system wzmocnienia konara (dwie podpory oraz pylon) funkcjonuje do dzisiaj. Nie mogąc odszukać w moich notatkach żadnych parametrów tego konara, postanowiłem – przez szacunek dla moich czytelników oraz z prostej ciekawości – dokonać jego pomiaru. A ponieważ nie mam daleko, zrobiłem to w dniu 12 stycznia 2021 r., przy okazji robiąc aktualne zdjęcie konara.
A oto jak wyglądają jego obecne wymiary: długość całkowita mierzona wzdłuż konara – 23,5 m; długość konara do rozwidlenia gałęzi nad alejką – 17 m; obwód konara bezpośrednio przy pniu głównym – 1,75 m; obwód konara przy rozwidleni gałęzi przy alejce – 1,07 m. Te wymiary pozwoliły obliczyć przybliżony ciężar konara. Wynosi on ok. 3,2 tony. Leżący w tym dniu na konarze śnieg uzmysłowił mi, że jego ciężar powiększa się w momencie opadu śniegu, sadzi (gdy zalegają one na powierzchni konara) lub deszczu (który nasącza dodatkowo głównie korowinę). Dochodzą do tego naprężenia wywołane działaniem wiatru na jego sporą powierzchnię. Takie to siły działają na ten konar, no i zamontowany układ wzmocnień!
Na konarze tym przeprowadziłem jeszcze jeden eksperyment, związany z ubytkami powierzchniowymi, jakie tam istniały. Jeden z tych ubytków powstał najpewniej za przyczyną uszkodzenia mechanicznego. Zlokalizowany był mniej więcej w połowie konara, prawie na wysokości nowo zamontowanej w 1993 roku podpory. Jego wymiary, w momencie gdy się nim zająłem, wynosiły 32 x 25 cm. Postanowiłem go „poprowadzić”, tzn. najpierw trochę go uformowałem, bo obrzeża rany były „poszarpane” (stosowało się wtedy do tego tzw. „ryszpaki”, czyli zaadaptowane do tych celów noże, którymi przycinano kopyta końskie), krawędzie gdzie pojawił się kalus smarowałem różnymi środkami chemicznymi, jak „panarb” (kto poza mną pamięta, że taki był), „santar” czy „funaben”.
Jakoś nigdy nie przekonałem się do „lackbalsamu” i w naszych pracach w ogóle go nie stosowaliśmy. Odkryte drewno ubytku zaimpregnowałem „imprexem W”. Na zestawie zdjęć poniżej pokazane są różne fazy gojenia tej rany.
Drugi, może ciekawszy ubytek, znajdował się w niedalekiej odległości od głównego pnia, był to tzw. ubytek wzdłużny, który powstał prawdopodobne w efekcie działania sił przyrody, jako pękniecie w wyniku silnego wiatru lub mrozu. Ciągnął się na długości ok. 2 m i miał szerokość (rozwarcie), w momencie pierwszego „opatrywania” z mojej strony, od 5 do 15 cm.
Ubytki wzdłużne uchodzą za te trudniej gojące, z uwagi na ich położenie w stosunku do kierunku naturalnego przepływu asymilatów. Przy zabezpieczaniu postępowałem z nim podobnie jak przy poprzednim ubytku. Jedyny zachowany w moim archiwum slajd pochodzi z 1998 roku, na którym widać ówczesny stan gojenia się tej rany.
Wzdłuż blizny widoczne są jeszcze ślady po zastosowanych środkach zabezpieczających.
Muszę tutaj dodać, że do tych ubytków podchodziłem kilkakrotnie, tzn. po pojawieniu się nowej warstwy kalusa delikatnie ją nacinałem wspomnianym wyżej narzędziem i smarowałem którymś z wymieniony środków zabezpieczających. Tak wykonywanym wtedy zabiegom przyświecała idea przyśpieszenia procesów gojenia ran, aby ograniczyć okres odsłonięcia drewna wewnątrz ubytku, narażonego w tym czasie na ingerencję patogenów oraz szkodników.
Na „Fabrykancie” był jeszcze jeden ciekawy element. W jego koronie od strony dawnej hali PKS, obecnie Drukarni, wyrastały prawie równolegle dwa konary, które w pewnym momencie nachodziły jeden na drugi i w wyniku tarcia wywoływanego przez wiatr znajdowała się w tym miejscu „otwarta rana”. Dwoma sztywnymi wiązaniami wzmocniliśmy ten układ, powodując jego zrost. Przetrwał przez kilkanaście lat, do momentu gdy silny wiatr spowodował w koronie drzewa spore wyłamania, m.in. tych konarów.
Zapyta ktoś, po co to wszystko?
Odpowiem na to pytanie nie wprost, przytaczając dwa kolejne wspomnienia z przeszłości!
Późną wiosną w1984 roku na terenie parku przy pałacu w Nieborowie, nasza firma zwana potocznie „Ligą” (już o niej pisałem) wykonywała różne prace. Któregoś dnia, gdy wraz z Klimkiem tam byliśmy, w ramach ich nadzoru (Klimek) i kontroli (Ja), podszedł do nas mocno starszy mężczyzna w czapce. Specjalnie podkreślam ten element jego ubioru. Powiedział , że mieszka tutaj na wsi niedaleko i często zagląda do parku bo… „ za księcia Radziwiłła, byłem tutaj jako pomocnik głównego ogrodnika”. Przy słowach „księcia Radziwiłła” za każdym razem zdejmował czapkę z głowy (nawyk czy szacunek?)!
On to opowiedział nam, że książę miał zwyczaj wczas rano spacerować po parku. Jeżeli zauważył, na jakimś drzewie suchą gałąź, która mogła odpaść, to potrącał im z zarobków. „Panowie, jak my młodzi chłopcy, a było nas tu kilku przy głównym ogrodniku, lataliśmy codziennie po ogrodzie, żeby je wypatrzyć …!!!!”. On też opowiadał nam właśnie o takim „zaopatrywaniu ran”, jakie opisałem powyżej. To zdarzenie zapamiętałem jeszcze z jednego, bardzo prozaicznego powodu. Otóż odwiedzając, toaletę parkową, stwierdziłem, że jest wręcz sterylnie czysta (przypomnę – był to rok 1984), a dodatkowo pachnie w niej oszałamiająco jaśminem. Okazało się, że starsza Pani opiekująca się tym miejscem, porozstawiała w różnych miejscach wazony z gałązkami kwitnącego jaśminowca! A obecnie, w dobie sztucznych dezodorantów, czasami miejsca te nadal odpychają swoim zapachem.
I jeszcze jedno wspomnienie.
W okresie gdy kwaterowaliśmy w Parsowie i w ramach „barteru” robiliśmy różne prace w parku dla Dyr. Młodzika, spotkaliśmy starszego mężczyznę, który powiedział nam, że… „co prawda pochodzę ze Wschodu, ale w wojnę mnie zabrali i tu przywieźli do bauerów, na roboty. A jak Niemce uciekali przed czerwonymi, ukryłem się w lesie i zostałem. No i mieszkam tu w pobliżu cały czas”. Opowiedział nam, że jedną z metod, jaką niemiecki ogrodnik stosował do leczenia ran na drzewach, było przykładanie na nie mieszaniny krowieńca z gliną! Krowieniec spełniał funkcje ochronne, miał zapewniać sterylność, a glina odpowiadała za poziom wilgotności gojącej się rany!!!!
Opisane powyżej rany „Fabrykanta” są obecnie zupełnie zagojone, ale niestety na konarze pojawiły się w międzyczasie inne rany i uszkodzenia, które już nie były „opatrywane”. Po 2002 roku inne firmy przejęły opiekę nad tym parkiem, no i zmieniało się podejście do tych prac.
Postawienie pylonu było ostatnią pracą wykonaną w tym parku przez naszą firmę.
A tak przy okazji, to dobrze byłoby co jakiś czas odmalować ten pylon, aby go rdza nie zniszczyła, tak jak już to zrobiła ze stopką jednej z podpór!
Tylko jeden konar drzewa, a ile się przy nim działo!
W parku tym została zamontowana przez nas jeszcze jedna podpora w 1993 roku.
Stoi do dzisiaj, podpierając jeden z pni lipy, rosnącej obok Willi Reinholda Richtera.
Nurtuje mnie jeszcze jedna myśl, wywołana m.in. docierającymi do mnie czasami różnymi pytaniami…. Otóż moje pokolenie przejęło pewne dziedzictwo po poprzednikach, którzy zaczęli chronić cenne okazy przyrody (nie tylko drzewa są pod ochroną). Na miarę naszych czasów oraz istniejących możliwości mniej lub bardziej udanie staraliśmy się nadal o nie dbać. Chyba nie było z tym najgorzej, skoro mam o czym teraz opowiadać, oraz że zdecydowana większość tych opisywanych przeze mnie drzew przez kolejnych kilkadziesiąt lat była obok nas, świadcząc na naszą rzecz swoje „usługi”. Wiele z nich wciąż przy nas trwa, nawet po wykonaniu przy nich zabiegów, których zasadność wykonania była i nadal jest przez niektóre środowiska krytykowana lub w najlepszym wypadku poddawana w wątpliwość! Kiedy kilkudziesięcioletnie drzewa rosnące w naszych miastach ciągle są wycinane, (”bo takie są potrzeby inwestycyjne”), bądź niszczone przez nieumiejętnie wykonywane zabiegi („bo tylko cena decyduje, kto je wykonuje”), a wiele starych drzew, rosnących na terenach miejskich, mocno zurbanizowanych, w tym również tych pomnikowych, zostało wręcz zapomnianych, zastanawiam się, co kolejne pokolenia, czy to nazywające się dumnie -„milenijnym”, czy to jeszcze młodsze, zamierza pozostawić po sobie?
Developerskie, wygrodzone osiedla obsadzone małymi, pięknie „stworzonymi” w szkółkach roślinami? Ulice ze sztucznie rozciągniętymi na bambusowych stelażach koronami drzew? Dlatego, że taka jest teraz moda?! Mam nadzieję, że sadzone drzewa zostały chociaż wyhodowane przez naszych szkółkarzy, a jeżeli nawet są obce, to że były „hartowane” dla potrzeb naszego środowiska w polskich szkółkach? Jednocześnie na potęgę jest niszczone to, co stworzyła obok nas, dla nas i często…. wbrew nam… NATURA!
Byłbym jednak niesprawiedliwy nie pisząc, że wiele z moich młodszych koleżanek i kolegów nie godzi się na to, co się dzieje i że nawet mocno reagują na te nieprawidłowości, ale… kolejne drzewa padają! Często słyszę, że …”wie Pan , prawo nie pozwala..” Czy tak trudno je zmienić? Przecież to my ludzie, a nie jakieś siły obce, je ustanawiamy! Jeżeli nie przystaje do zmieniającej się rzeczywistości, to na co czekają np. nasi Radni Miejscy?
Czy naprawdę aktualna kariera polityczna, wysokie zarobki czy zyski są ważniejsze od tego, w jakim otoczeniu będą żyły ich dzieci czy wnuki? Czy egoizm ludzki osiągnął już taki poziom….?
Przy okazji polecam wszystkim lekturę (bez względu na to czym się zajmują zawodowo) – wydaną niedawno książkę, autorstwa Enrica Sali pt. „Natura Natury. Dlaczego potrzebujemy dziczy”. Na tle wielu podobnych wydawnictw charakteryzuje ją nie tylko bogactwo informacji oraz ich aktualność (m.in. przyczyn pojawienia się obecnej pandemii), ale jednocześnie świetny, dobrze „przyswajalny” język autora (ukłony wobec tłumaczy książki!). Być może, że po jej lekturze wielu inaczej spojrzy na otaczający nas świat, bądź też zweryfikuje swoje dotychczasowe „ekologiczne” poglądy.
To naprawdę ostatni dzwonek dla nas wszystkich, mimo iż niektórzy myślą, że ich to nie dotyczy. Nawet zamknięci w doskonale klimatyzowanych pomieszczeniach nie unikną skutków lekceważenia otaczającej natury. To, że ktoś pobudował się z dala od miasta, obok lasu lub w górach, nie uchroni go od dotykających naszą PLANETĘ przemian!
Paradoks polega na tym, że nasza ZIEMIA pokazała nie raz, iż radzi sobie z różnymi kataklizmami i tym bardziej poradzi sobie z kolejnym…. LUDZKOŚCIĄ!
Mimo tych kilku ostatnich zdań, nie mam jeszcze zamiaru kończyć moich opowieści „O drzewach i nie tylko….”, tym bardziej, że nie skończyłem jeszcze z 1993 r.
Natomiast kończąc akurat ten odcinek, wypada przypomnieć, że w opisywanym roku Ogród Botaniczny w Łodzi obchodził uroczyście jubileusz swojego XX-lecia, jako że w lipcu 1973 roku oficjalnie otwarto dla zwiedzających pierwsze 20 ha jego powierzchni. W ramach różnych wydarzeń z tej okazji mogliśmy zaprezentować się jako firma, zarówno poprzez urządzone stanowisko oraz wykonując prace na drzewie obok – na robinii akacjowej.
Tekst i zdjęcia: Marek Kubacki
Poprzedni odcinek Opowieści Marka Kubackiego znajdziecie TUTAJ.
Panie Marku,
Szukając w „necie” informacji na temat systemów korzeniowych różnych drzew trafiłem na stronę zielniklodzki.pl
Chłonę teraz Pana opowieści i podziwiam warsztat oraz wiedzę zgromadzoną przez lata na temat drzew i przyrody.
Wspomniał Pan powyżej o „Naturze Natury” Enrica Sali i przyznaję to wspaniała pozycja. Czyta się ją istotnie z zapartym tchem.
Odnośnie całokształtu życia człowieka i naszego stosunku do otaczającej nas przyrody jedna rzecz jest niezmienna na przestrzeni stuleci.
To CHCIWOŚĆ, jeden z głównych grzechów homo sapiens.
To ona prowadziła, a dziś czyni to jeszcze bardziej widocznie niż kiedyś do degradacji wszystkiego wokół nas.
Pęd za pieniądzem i zyskiem wyjaławia gleby, niszczy lasy (tak jak to ma się np. za prezydentury obecnego prezydenta Brazylii Bolsonaro). Plantacje soi dla bydła zabierają lasy i tradycyjnie uprawianą ziemię, a chemia stosowana pod ich uprawy wpędza ludność zamieszkującą w okolicy plantacji w choroby i ubóstwo. Na Borneo pod uprawy palm olejowych wyniszczono niemal całkowicie unikalne lasy deszczowe bogate w faunę i florę.
W naszym kraju nigdy jeszcze na taką skalę nie wycinano lasów, a ludzi którzy starają się walczyć o ich zachowanie stara się przedstawić jako „antypatriotycznych” agentów….. przykłady można mnożyć….
Pytanie czy da się to zmienić?
M.in. Enrica Sala we wspomnianej pozycji udowadnia, że tak, że można rozwój czynić zrównoważonym, a zasoby chronić i wzmacniać.
Potrzebna jest tylko szczera chęć zmiany i wsłuchanie się w to co mają do powiedzenia nam naukowcy rangi Pana Enrica, a nie „koledzy od kieliszka”, którzy może wczoraj z nadania siedzieli w gminie w „Pcimiu Dolnym” , a dziś trafili np. do ministerstwa rolnictwa bo tam akurat jest wakat po znajomości….
Idzie wiosna, to zawsze daje nadzieję.
Ja akurat mieszkam pod Łodzią, w której na codzień pracuję i zawsze w wolnej chwili staram się odwiedzić, któryś ze wspaniałych parków tego miasta.
Gdyby Pan przypadkiem był, czy też przejeżdżał przez Dobroń za Pabianicami zapraszam do parku przy kościele. Rośnie tam wspaniały Dąb, na moje oko 200-250 lat, może nie jest najstarszy, ale bardzo dostojny i piękny. Polecam śpiew ptaków w jego koronie na przełomie kwietnia i maja.
Pozdrawiam,
Piotr.