Kiedy słyszę, bądź czytam, niektóre „rewelacje” związane z zarządzaniem zielenią miejską w różnych naszych miastach, mam wrażenie „odkrywania Ameryki”! Wiele tych proponowanych „nowych” rozwiązań było już skutecznie wcześniej wdrażanych i z niewiadomych (a może wiadomych?) przyczyn zaniechanych w kolejnych latach! Takie same odczucia mam, gdy docierają do mnie „rewelacyjne” rozwiązania dotyczące postępowania z drzewami, nazywane ostatnio „standardami”! Poza dostosowywaniem nazewnictwa z języka obcego do j. polskiego nie ma w nich nic, co odbiegałoby od wieloletnich metod stosowanych w Polsce przy drzewach, z dobrym dla nich skutkiem. Pomijam bardzo wymyślne „techniki”, które moim zdaniem mają nadać „naukowe uzasadnienie” wręcz szkodliwym dla drzew okaleczeniom, czy pozostawianiem niedociętych poprawnie konarów! Tak jak kiedyś poddaliśmy się wpływom z zewnątrz i zrezygnowaliśmy z wykonywania wielu dobrych dla drzew zabiegów, tak obecnie usilnie staramy się być bardzo światowi i europejscy.
A drzewa i tak będą reagować jak dotychczas, czyli… dobrze na zabiegi dobrze przy nich wykonane i źle… na źle wykonane, bez względu na to jak i w jakim języku będą one nazywane!
Ja wiem, że każde czasy mają swoich „kreatorów wiedzy”, zawsze należy jednak pamiętać o tych prawdziwych jej źródłach – tym bardziej, gdy dotyczy to czegoś tak „nieokiełznanego” jak przyroda! Z pewnością nie ucieknę od kolejnych komentarzy na ten temat, bo problem tej „nowoczesności” w mojej branży bardzo mnie nurtuje.
Natomiast jeśli chodzi o Amerykę, to na swoich półkach znalazłem reprint – „List Krzysztofa Kolumba o odkryciu Ameryki”, którego malutki fragment, w którym Kolumb opisuje miejscową przyrodę, pozwalam sobie przedstawić poniżej:

Nieprzypadkowo zamieszczam ten cytat, bo efektem odkrycia Ameryki było późniejsze „wzbogacanie” naszej flory przez gatunki intensywnie introdukowane do Europy!
Niestety niektóre z nich tak mocno zdominowały rodzimą florę, że zostały wpisane na listę „gatunków inwazyjnych”, stając się nie miłym i ciekawym, ale bardzo uciążliwym i wręcz niechcianym gościem (np. czeremcha amerykańska zachwaszczająca nasze lasy).
To, co chciałbym teraz opisać, „odkrywaniem Ameryki” nie będzie, ale może zaciekawić Czytelników mniej obytych z zabiegami czy też pracami przy drzewach. Wiele z nich zostało zarzuconych z często niezasłużoną łatką „szkodliwych”! O niektórych już pisałem, o innych wspomnę po raz pierwszy. Tym bardziej, że rok 1997, o którym chcę w tym odcinka rozpocząć wspomnienia, zapisał się w historii naszej firmy kilkoma takimi niecodziennymi zdarzeniami.
Ponieważ dawno nie zamieszczałem dygresji dotyczących spraw „około” z klimatem tamtych dni, a cały czas przecież się działy, to wspomnę, że rok 1997 przywitał nas kontrolą dokumentów w naszej firmie, prowadzoną przez Urząd Skarbowy (i to dosłownie przywitał, bo kontrola miała miejsce w pierwszych dniach stycznia). Była to już kolejna kontrola w ostatnich kilku latach, która zresztą nic nie wykryła. Dlatego pozwoliłem sobie iść „z wizytą” do pana Naczelnika US, celem wyjaśnienia dlaczego nasza firma jest taka „trefna” – a może wszystkie firmy, przynajmniej z naszej branży, tak mają?
Jak się spodziewałem, nie uwierzył mi, stwierdzając, że …”mam na dzielnicy ponad 20 tysięcy firmy i jest niemożliwe co roku prowadzić kontrole w każdej z nich”!
Zapytałem więc, czy są jakieś wykazy kontroli, bo można przecież w nich sprawdzić, czy mówię prawdę? Chodziło mi bowiem o wyjaśnienie, dlaczego tak często jesteśmy kontrolowani? Co złego robimy? Przy okazji „wypadło z moich ust” zdanie …”jest tyle dużych firm, które nagminnie nie płacą danin na rzecz Państwa, ZUS-y, podatki (media ciągle o tym donosiły), a my – taka malutka firma?
Faktycznie poprosił o taki wykaz. Przejrzał i…. stwierdził ze szczerością „czekisty”… (widać znalazł tam potwierdzenie tych częstych kontroli)… „Panie, ja z tym dużymi i ich prawnikami nie będę się po Sądach włóczył, a z Pana jak będzie trzeba, to skarpetki zedrę!”.
Był to chyba człowiek jeszcze z poprzedniej epoki, bo mimo że był już 1997 rok, to w tych instytucjach kontrolnych zmiany ustrojowe zachodziły bardzo powoli.
Gdyby ktoś z Czytających pomyślał, że po tej mojej wizycie w US kontroli u nas zaprzestano, to się bardzo myli! W kolejnych latach dalej musieliśmy je przechodzić! Ich zagadkę rozwiązał dopiero Mariusz, były pracownik (wtedy jeszcze student UŁ) żony Klimka – Władzi – z czasów, gdy prowadziła słynną „Łódzką Księgarnię Niezależną” na ul. Piotrkowskiej, w oficynie kamienicy niedaleko UMŁ. Po ukończeniu studiów był pracownikiem „naszego” US i na prośbę „przyjrzał się” sprawie. Otóż do zeszytu corocznych kontroli wpisywała firmę nasza „opiekunka” (wtedy każda firma była przypisana do konkretnej z nazwiska osoby). Podobno ją kiedyś obraziłem!
W tamtych czasach można było sobie odpisać od podatku darowiznę „w naturze” na rzecz np. szkół, przedszkoli, instytucji kościelnych itp. organizmów, w kwocie jaka była potwierdzona pisemnie przez obdarowanego, ale do pewnej wysokości! Kiedyś w trakcie kontroli przedstawiłem jej potwierdzenie darowizny od proboszcza jednej z podłódzkich parafii, dla której ścięliśmy drzewo na cmentarzu bez wynagrodzenia za tę usługę. Chodziło o jakieś 1500,00 zł.
Pani inspektor stwierdziła, z mocno wydętymi ustami, że ona też może takie usługi robić… „przekopie księdzu ogródek i sobie odliczy od podatku”! Wtedy jej nieopatrznie i nerwowo odpowiedziałem, że „…chętnie jej pożyczę łopatę”!

Po wyjściu z US szybko zapomniałem o tym incydencie, ale pani inspektor, jak widać, pamiętała o nim przez kilka lat! Kontrole skończyły się, gdy przestaliśmy świadczyć takie usługi (a w zasadzie nie świadczyć, tylko wykazywać i odliczać je od podatku), choć prawo tego nie zakazywało! Cóż, takie to były czasy…..
Styczeń 1997 r. był bardzo mroźny, więc poza sporadycznymi pojedynczymi zleceniami prace na większa skalę rozpoczęliśmy dopiero pod koniec tego miesiąca, jak zwykle od robót na cmentarzach w Radomsku i Piotrkowie Tryb. W I kwartale wykonywaliśmy też prace na cmentarzach w Łodzi: Św. Franciszka, Cmentarz Stary na Ogrodowej, Cmentarz Ewangelicki na ul. Sopockiej oraz na terenach miejskich przedszkoli, m.in. przy ul. ul. Jonschera, Gdańskiej, Przybyszewskiego oraz u Sióstr Felicjanek!
Brygada „polanowska” pracowała w tym czasie m.in. na terenie Bałtyckiej Wyższej Szkoły Humanistycznej w Koszalinie (ta prywatna uczelnia już dawno nie istnieje) oraz miała w Kołobrzegu do wykonania ścinkę czterech okazałych buków na małej, mocno zabudowanej, prywatnej działce. Praca z kategorii „trudna+”! Pogoda nam nie sprzyjała, dni były mroźne, pochmurne, było po prostu ponuro. Wiem co piszę, bo akurat byłem wtedy razem z nimi w Kołobrzegu. W wyniku tej pogody praca się mocno wydłużyła w stosunku do założonego pierwotnie czasu, ale w jej trakcie nic nie zostało uszkodzone – tak, że zadowolony klient „nieco dorzucił” do umówionej pierwotnie kwoty za usługę. Był z zawodu szyprem i chyba wiedział, co to znaczy trudna praca? Miłe, ale niestety bardzo rzadkie zjawisko! Obecnie raczej niemożliwe do zaistnienia…



Koniec zimy i początek wiosny obfitował w centralnej Polsce w gwałtowne zjawiska atmosferyczne. W piątek przed Wielkanocą (28 marca) nad Łodzią i w okolicach przeszedł huragan, który powalił, połamał i uszkodził wiele drzew!
Jedną z tych uszkodzonych była m.in. stara sosna limba, rosnąca w ówczesnym parku Worcella, później parku Skorupki, obecnie parku Klepacza, w pobliżu dęba „Fabrykanta”.
W tym samym czasie w Tomaszowie Mazowieckim łamiąca się i upadająca na jedną z głównych ulic topola włoska zabiła młodą kobietę wychodzącą razem z matką ze sklepu odzieżowego! Do tej sprawy wrócę w dalszej części tych wspomnień.
Przy limbie, w efekcie telefonu z WOŚ, byliśmy z Klimkiem już we wtorek rano, zaraz po święcie, tj. 01.04, i nie był to bynajmniej „prima aprilis” to, co tam zastaliśmy!
Sosna została wyrwana z jednej strony i mocno pochylona w stronę przeciwną, tak że prawie 1/2 jej systemu korzeniowego była wyciągnięta z ziemi (a obok na trawniku wokół kwitły już w najlepsze cebulice)!

Limba uszkodzona przez huragan.

Następnego dnia, tj. 02.04, odbyła się komisyjna wizja i uzgodnienia zaproponowanych przez nas prac, których celem było uratowanie drzewa! Jeszcze tego samego dnia limbę zabezpieczyliśmy przy pomocy naszych lin roboczych (wykorzystując sąsiednie drzewa), przed jej dalszym pochylaniem się, aby uniemożliwić uszkadzanie kolejnych części jej systemu korzeniowego!
Okryliśmy też plandeką odkryte korzenie drzewa. Ponieważ był to początek wtedy jeszcze „normalnego” kwietnia, nie zakładaliśmy, że wystąpią jakieś gwałtowne wzrosty temperatur powietrza, chodziło bardziej o to by te odkryte korzenie „ nie kusiły” zdolnych do wszystkiego, przechodzących obok młodzieńców!
Tydzień później, tj. 07.04., po sfinalizowaniu wszelkich formalności (kosztorys prac, umowa), wylaliśmy fundamenty pod odciągi, które docelowo miały utrzymać drzewo po jego podniesieniu do pionu. Nie zakładaliśmy wtedy jak długo będą one służyć. Czas pokazał, że trwają do dnia dzisiejszego. Ale po kolei…
Prawie po 2 tygodniach od zalania fundamentów, tj. 19.04 (akurat była to sobota), została przeprowadzona operacja stawiania drzewa. Dzień wcześniej wykonaliśmy wymianę gruntu w miejscu gdzie miały się ponownie znaleźć wyciągnięte przez wiatr części systemu korzeniowego. Glebę zamieniliśmy na luźny keramzytowy granulat, aby przy podnoszeniu drzewa korzenie nie były zagniatane w ziemi, a swobodnie „układały się” w tym granulacie przy pełnej wzrokowej kontroli. Wszystkie zauważone rany na korzeniach były oczyszczone i zabezpieczone „funabenem”.






Podnosiliśmy drzewo przy użyciu dwóch tzw. „tirforów” (czyli wciągarek ręcznych linowych) zamontowanych do sąsiednich drzew. Ten drugi był zabezpieczeniem przed jakimiś gwałtownymi ruchami pnia sosny, gdyby jeden z nich np. się zablokował! Gdy już naszym zdaniem pień drzewa osiągnął pion, nastąpił montaż przygotowanych wcześniej dwóch odciągów z liny stalowej, odchodzących od pnia w kształcie litery „V”.



Na koniec została uzupełniona przestrzeń wokół drzewa mieszaniną ziemi urodzajnej i keramzytu, w obrębie rzutu korony gleba została wzbogacona pałeczkami nawozowymi, a drzewo solidnie podlane. I to byłoby na tyle…



A potem przez kilka lat monitoring i ewentualnie lekkie wspomaganie. Od początku lat 2000-nych limba radzi sobie już sama bez niczyjej pomocy i jedynie odciągi przypominają o tym, co ją spotkało wiosną 1997 roku. Na tle dwóch innych sosen tego gatunku rosnących obok, które nie były tak dotknięte przez los, wygląda imponująco!

Jeszcze latem tego samego roku „przytrafiła” nam się podobno praca w ogródku dydaktycznym przy wtedy jeszcze starej Palmiarni w Parku Źródliska I. Silny wiatr tym razem dosłownie „położył” starego sumaka octowca. „Zaprawieni w boju” sprawnie postawiliśmy go do pionu i ustabilizowali odciągami do sąsiednich drzew. Aż do czasu remontu Palmiarni rósł sobie nadal dzielnie. Jednak z uwagi na bliskość z budynkiem został „poświęcony” w myśl ważniejszych celów związanych z generalną przebudową obiektu.





Kolejny podobny przypadek trafił się w historii firmy dopiero w 2010 roku i miał miejsce w parku Ks. Pomorskich w Koszalinie. Wichura powaliła wtedy korkowca amurskiego, pomnik przyrody, pochodzącego jeszcze z przedwojennych czasów.
Jeszcze do niego wrócę w kolejnych moich wspomnieniach, natomiast teraz chciałbym odnieść się krótko do wydarzenia, o którym wspomniałem na wstępie tego odcinka, czyli do tragicznego wypadku z topolą włoską w tle, jaki miał miejsce w Tomaszowie Mazowieckim!
Do zdarzenia doszło w marcu przed Wielkanocą. Huraganowy wiatr powalił topolę rosnącą w głębi posesji przylegającej do ulicy Św. Antoniego. Drzewo upadając łamało się na kawałki, a jeden z nich uderzył w głowę młodej kobiety, która w tym czasie wychodziła w towarzystwie matki ze sklepu znajdującego się w budynku frontowym. Efektem była śmierć tej osoby! O sprawie dowiedziałem się za przyczyną telefonu od Pani Mecenas, która zapytała, czy bym się nie podjął wydania w tej sprawie opinii. Reprezentowała, jak mi przez telefon zakomunikowała, stronę poszkodowaną. W tym czasie robiliśmy akurat prace w Tomaszowie (m.in. na cmentarzu), więc odpowiedziałem, że pojadę na miejsce i je obejrzę, abym mógł się na ten temat definitywnie wypowiedzieć. Tak też zrobiłem. Oddzwoniłem, że mogę się podjąć tego zlecenia. Odpowiedziała, abym w takim razie ją przygotowywał, a ona zadzwoni za kilka dni ustalić szczegóły. Po kilku dniach faktycznie zadzwoniła i… odwołała swoją propozycję, nie podając powodu.
Ponieważ nie doszło do definitywnego opracowania przeze mnie tej opinii prezentuję jedynie kilka zdjęć powalonego drzewa zupełnie bez komentarza. Poza jednym. Nigdy nie należy zapominać o przyglądaniu się (monitorowaniu) rosnącym obok nas drzewom, zwłaszcza na terenach wspólnie „użytkowanych”, przez nas i… przez drzewa!


Planuję poświęcić w przyszłości jeden z odcinków moich wspomnieniach, tzw. „złym drzewom”(choć ja żadnego za takie nie uważam!), czyli drzewom, które „zamieszane były” w jakieś mniej lub bardziej tragiczne wydarzenia.
Zapraszając do dalszych opowieści z 1997 roku w kolejnym odcinku, chciałbym jeszcze zaprezentować (w nawiązaniu do moich wcześniejszych opowieści i wspomnień) aktualne zdjęcia kilku drzew. Część z tych zdjęć otrzymałem od „zaprzyjaźnionej korespondentki” z Pomorza Środkowego. Pokazują araukarię rosnącą w Kołobrzegu na skwerze w pobliżu UM i Katedry oraz kwitnące rododendrony w Parsowie.



Poniższe zdjęcia pokazują wiąz w Zduńskiej Woli, w tegorocznej wiosennej szacie!



Tekst i zdjęcia (prawie wszystkie): Marek Kubacki
Poprzedni odcinek Opowieści Marka Kubackiego TUTAJ.


Witam , jestem z Parsowa – mamy tu rododendrony o które walczymy . Jeśli jest możliwość – chciałabym prosić o pomoc w walce . Chcielibyśmy aby zostały objęte ochroną i wpisane do rejestrów zabytków. Potrzebujemy oszacować ich wiek.
Jeśli jest możliwe osobiście pomogę w dokumentacji .