Pod koniec lata 1987 roku zostaliśmy zaproszeni do Ogrodu Botanicznego w Łodzi przez ówczesną Kierownik Ogrodu dr Janinę Krzemińską-Freda. Nie przypuszczałem, że będzie to początek historii, która trwać będzie do dnia dzisiejszego. W tym czasie Ogród wchodził w skład tzw. Parku Kultury i Wypoczynku na Zdrowiu, a przyczyną zaproszenia nas z Klimkiem były problemy ze stanem drzew wchodzących w skład alei lipowej, zwłaszcza tej jej części, którą tworzyły drzewa gatunku lipa srebrzysta, inaczej lipa węgierska (Tilia tomentosa).
W owym czasie problemem były pękające na potęgę pnie tych drzew, co groziło ich rozłamaniami. Jedno z drzew prawie się rozpołowiło, a inne – dlatego, że je wcześniej, przed zaproszeniem nas, zabezpieczono wiązaniami sztywnymi – trwały nadal.

(Powyższe zdjęcie to skan ze slajdu wykonanego na kliszy ORWO!)

Widoczne jedno z drzew z pękniętym i rozpołowionym pniem.
(Powyższe zdjęcie to skan ze slajdu wykonanego na kliszy ORWO!)
Pani Kierownik Ogrodu obawiała się, że inne drzewa czeka niechybnie ten sam los. Dlatego zwróciła się do nas po pomoc. W rachubę wchodziły również zabiegi pielęgnacyjne w koronach tych drzew, w tym – poza cięciami sanitarnymi i korygującymi – również wzmocnienie osłabionych koron.
Specyfiką tego gatunku drzew jest wytwarzanie koron bez dominującego przewodnika, co powoduje, że u podstawy korony z pnia wyrasta wiele grubych konarów i to z reguły pod kątem ostrym. W ich rozwarciu tworzy się wiele tzw. kieszeni, w których zbiera się woda opadowa. W latach 80-tych, kiedy były jeszcze „normalne” pory roku, najczęściej po silnych listopadowych słotach następowała zima, często od razu z kilku-, a nawet kilkunastostopniowymi mrozami. W ich efekcie w „zbiornikach wody” pomiędzy konarami drzew powstający lód powodował pękania pni, a do ich wnętrza poprzez te pęknięcia wnikały zarodniki grzybów, doprowadzające do rozkładu drewna. Powstawały w nich ubytki kominowe. Z czasem w takich kawernach w pniach, przed zimą, znajdowało się kilkadziesiąt litrów wody. Kolejny silny mróz rozrywał już nie tylko nasady konarów, ale i całe pnie. Takie powtarzające się rokrocznie zjawiska znacznie osłabiły statykę tych drzew.
Również ta część alei, którą tworzyły lipy drobnolistne (Tilia cordata) – choć nie tylko, bo były tam również pojedyncze okazy innych gatunków (np. lipa krymska czy lipa szerokolistna) – wymagała zabiegów pielęgnacyjnych, choć „cordata” nie była tak osłabiona jak „tomentosa” (tak umownie zaczęliśmy nazywać części alei lipowej).
Alei, która była uznana za pomnik przyrody! I jest nim nadal.
Dr Krzemińska stwierdziła również, że zależy jej na poprawnym wykonaniu cięć w koronach bez ich deformacji, i że słyszała gdzieś, że robi się taki prace metodą z lin.
Powiedziała, że zrezygnowała z firmy, która wykonywała takie prace przy użyciu podnośnika, jak zobaczyła zbyt wysoko i jednostronnie podcięte korony kilku drzew w części „tomentosa”. Te deformacje koron są zresztą widoczne na tych drzewach do dnia dzisiejszego.

Widoczne jedno z drzew z trwale zdeformowaną koroną – efekt źle wykonanych cięć w koronie.
Te uwagi Pani Kierownik przyspieszyły kiełkujący już w naszych głowach zamiar nauczenia się tej metody pracy w koronach drzew. Dotychczas, bowiem wykonywaliśmy je również przy użyciu podnośnika samochodowego i z niego wchodziliśmy w korony drzew zabezpieczeni…… pasami strażackimi z doczepionymi linkami bocznymi!
W tym czasie w Krakowie zespół dr J. Gędziora opanował już nieźle metodę linową pracy w koronach, a ponieważ mieliśmy z nimi przyjacielskie układy, zaprosiliśmy do Łodzi Andrzeja Popka, który przez dwa dni uczył Klimka i mnie pracy na linach. Kiedy po tym „szkoleniu” zdaliśmy u Andrzeja egzamin („No dobra chłopaki, myślę, że nie spadniecie z drzew. Z każdym wejściem i zjazdem będzie coraz lepiej…. Cześć, jadę do swoich”) wiedzieliśmy, że możemy podjąć rozmowy o pracach przy tej alei.
Może to nie do uwierzenia, ale od chwili, gdy zaczęliśmy pracować tą metodą (tj. od roku 1987), do momentu, gdy przestałem już zatrudniać brygadę wykonującą prace na drzewach (tj. do 2017 roku), na palcach jednej ręki mogę policzyć prace, do których używaliśmy podnośnika. Brzmi nieprawdopodobnie, a jednak tak było. A był taki moment, gdy brygada pracująca w koronach drzew liczyła w naszej firmie 11 osób ( plus tzw. „dolni”)! Dobrze opanowana metoda linowa pozwala wykonać wszelkie prace w koronach drzew bez usuwania tych jej składników, które w przypadku wprowadzania do wnętrza korony kosza podnośnika, muszą być usunięte, aby umożliwić manewry tej maszynie.
Specjalnie piszę metoda linowa, a nie metoda alpinistyczna, gdyż z alpinizmem łączy ją jedynie „roblina” – lina robocza i „prusik” – pętla łącząca uprząż z liną roboczą utworzona tzw. węzłem Prusika.
Jego nazwa pochodzi od wynalazcy, austriackiego alpinisty Karla Prusika. Węzeł stosowany m.in. do autoasekuracji podczas zjazdu na linie. Cechą charakterystyczną tego węzła jest to, że bez obciążenia łatwo przesuwa się po linie, natomiast pod obciążeniem zaciska się i blokuje, po zdjęciu obciążenia ponownie daje się łatwo przesuwać. Wiąże się go linkami cieńszymi na linach grubszych. (definicja wg Wikipedii)
Opowiem tutaj pewne zdarzenie, które miało miejsce na początku lat 90-tych, gdy już zatrudnialiśmy pracowników, bo przybywało nam na potęgę zleceń!
Zatrudniliśmy w brygadzie prawdziwego alpinistę z Poznania. Przyjechał z własnym sprzętem osobistym, tj. profesjonalną uprzężą z całym oprzyrządowaniem. Było tego sporo!
Jak to u alpinisty! Nasi chłopcy z pewnym zdziwieniem patrzyli, jak on to wszystko będzie tam na górę dźwigał, a potem jeszcze używał. On natomiast z politowaniem patrzył na ich uprzęże (w tym czasie szyliśmy je wg pomysłu Klimka u rymarza na ul. Gdańskiej w Łodzi, którego Klimek wynalazł i namówił do tego) i zaopatrzone jedynie w pętlę prusikową oraz linki boczne!
Pozwolę sobie skrócić to opowiadanie do puenty – po kilku dniach nasz alpinista wchodził na drzewo w swojej uprzęży (profesjonalnej to fakt) jedynie z pętlą prusikową i linkami bocznymi!
Ponad stuletnia aleja pomnikowa w Ogrodzie Botanicznym w Łodzi, o której będę jeszcze pisał jako o kolejnym przykładzie w historii stosowania różnych technik i zabiegów przy pielęgnacji drzew, jest – podobnie jak wiąz w Zduńskiej Woli – dowodem na to, że w tej dziedzinie ważna jest świadomość celu i konsekwencja działań ze strony zarządzającego, opiekuna, właściciela etc. tych okazów (obiektów).

Widoczne jedno z drzew z pękniętym i rozpołowionym pniem po 33-latach od pierwszych zabiegów.
Ponieważ temat Ogrodu Botanicznego w Łodzi od kilku miesięcy jest tematem „bardzo gorącym” z uwagi na ogłoszone przez Departament Ekologii i Klimatu Urzędu Miasta konsultacje społeczne związane z jego przyszłością, pozwolę sobie przerwać moje historyczne opowieści o drzewach i przedstawić swój punkt widzenia. Myślę, że mam do tego prawo, bo:
– współpracuję z Ogrodem Botanicznym od 1987 roku do dzisiaj, a w ramach tej współpracy moja firma i ja sam osobiście wykonaliśmy wiele prac pielęgnacyjnych oraz różnych opracowań związanych z drzewostanem w Ogrodzie Botanicznym, a także na terenie podległej mu Palmiarni w Parku Źródliska I i w przyległym do niej ogródku dydaktycznym;

na zapleczu budynku adm.-techn. Roślina ta została przez nas w 2002 roku przesadzona w to miejsce
z Parku Źródliska I w związku z budową nowej Palmiarni. Był to stary kilkumetrowy okaz.
W zimie 2005/2006 przemarzła zupełnie i została wycięta, ale nie usunięto z ziemi karpiny,
z której „odbiła” i rośnie zdrowo!

Mimo iż odłamywały się z niej grube konary, nie została wycięta, ale bardzo mocno zredukowaliśmy rozmiary jej korony i stoi bezpiecznie do nadal; od strony lustra wody jest to zupełnie niewidoczny zabieg.

– od wielu lat jestem członkiem Towarzystwa Przyjaciół Ogrodu Botanicznego oraz Stowarzyszenia „Film-Przyroda-Kultura”, które również jest mocno związane z Ogrodem;
– a przede wszystkim jestem mieszkańcem Miasta Łodzi, dumnym z tego, że mamy takie miejsce, które jest nie tylko bardzo lubiane i licznie odwiedzane przez mieszkańców, ale i wysoko oceniane przez profesjonalistów!
Od kiedy mam bliski kontakt z rzeczywistością Ogrodu Botanicznego wiem, że zawsze było to obiekt niedoinwestowany. Często się zastanawiałem, jako „biznesmen”, jak można mimo tak małych środków tyle dobrego i pożytecznego robić w tym obiekcie!
Po zmianach ustrojowych Ogród „wyzwolił się” z bycia jednym ze składników Parku Kultury i Wypoczynku i był to dobry okres w jego historii, ale i wtedy nie zalewał go nadmiar nakładów na jego utrzymanie ze strony Miasta. Ale w tym okresie powstało wiele nowości jak m.in: nowe kolekcje roślin, ścieżki dydaktyczne, kolekcja zegarów słonecznych, skansen, wybudowano nową Palmiarnię i odnowiono ogródek dydaktyczny przy niej (w Parku Źródliska I), powstało nowe zaplecze administracyjno–techniczne od strony ul. Retkińskiej, zorganizowano w tym czasie setki wystaw i imprez dla mieszkańców na jego terenie etc. etc. Tylko osoby bardzo młode albo bardzo nieżyczliwe nie chcą zauważyć tych zmian w tym okresie i mówią, że nic od komuny (czytaj od otwarcia Ogrodu 1973 roku) się nie zmieniło!

Skansen – m.in. miejsce edukacji dla dzieci i młodzieży odbywających w Ogrodzie swoje „lekcje przyrody” .
Tak owszem, są rzeczy, które się nie zmieniły, czyli: 4 km ogrodzenia wymagającego naprawy, alejki i ścieżki, wejścia do Ogrodu, brak profesjonalnego nawodnienia. Ale to już są decyzje będące poza decyzyjnością kierownictwa Ogrodu. Wielokrotnie o nie postulowano, ale nigdy nie znajdowały odzwierciedlenia w nakładach inwestycyjnych Miasta.
Stawianie teraz tego, jako zarzut braku gospodarności, osobom zarządzającym bezpośrednio Ogrodem jest moim zdaniem zwykłą nieuczciwością!
W roku 2012 dokonano „rewolucji” w zarządzaniu zielenią w naszym mieście. Moim zdaniem zrobiono coś, czego skutki są właśnie widoczne obecnie. Tzn. jak wyglądają m.in. stare zabytkowe parki czy pomniki przyrody, przez delikatność nie wspomnę o innych składnikach zieleni w mieście. Mam zwyczaj zabierać głos w sprawach, o których wiem dużo, w których mam doświadczenie (czytaj: drzewa). A przy tym są to najbardziej istotne składniki środowiskotwórcze w terenach zurbanizowanych. Przy całym szacunku do każdego elementu tej zieleni, to nie kwietne rabatki, trawniczki czy kwietne łąki mają decydujący wpływ na jakość naszego środowiska miejskiego!
W tym to roku 2012 powołano Zarząd Zieleni Miejskiej, do którego – poza służbami miejskimi dotychczas zajmującymi się zielenią w mieście – włączono samodzielne wydzielone jednostki UMŁ, jakimi wtedy były: Miejski Ogród Zoologiczny, Leśnictwo Miejskie oraz Ogród Botaniczny.
Mimo negatywnego stanowiska wobec tych zmian wielu łódzkich środowisk zawodowych, jak m.in. Stowarzyszenie Inżynierów i Techników Ogrodnictwa NOT, czy stowarzyszeń, jak Towarzystwo Przyjaciół Ogrodu Botanicznego, negatywnych poglądów wielu członków ówczesnej Rady Konsultacyjnej ds. przyrody przy Prezydent Miasta (byłem jej członkiem) oraz szeregu autorytetów naukowych, jak m.in. Prof. Romuald Olaczek – doszło to tych „złych” decyzji!
Od kilku miesięcy ponownie trwa w naszym mieście „chocholi taniec” związany z poprawą jak się okazało (a nie mówiliśmy wtedy, że tak będzie?) niewłaściwie zarządzanej zieleni miejskiej. I w myśl starej komunistycznej zasady, że „jak nie może być lepiej, to musi być inaczej” powołano kolejny organ, tym razem Departament Ekologii i Klimatu, który wchłonął (a jakże) stare niewydolne struktury. Zaczęto sięgać po nowoczesne formy współpracy z mieszkańcami (konsultacje społeczne), które mają udowadniać, że to my, mieszkańcy, mamy decydujący głos w tych sprawach. O efektach tych działań można na bieżąco dowiadywać się z lokalnych mediów oraz za pomocą Internetu, więc pozwolę sobie tego nie komentować.
Jeżeli, poza moimi „fanami” i oczywiście moją Rodziną, czytają to również przedstawiciele miejskich władz, to proszę te moje uwagi potraktować właśnie jako głos w konsultacjach. O tak specyficznym obiekcie, jakim jest Ogród Botaniczny, niebędący wbrew pozorom zwykłym parkiem miejskim (o czym można się przekonać czytając ustawę o ochronie przyrody), o jego przemianach i jego przyszłości, powinni najpierw dyskutować specjaliści, a dopiero potem można tak powstałe plany poddać pod dyskusję mieszkańcom, i to adekwatnie do przeznaczonych na te cele środków finansowych. Bo „kosmiczne pomysły” muszą być również realne do wykonania!
A na razie polecam szanownym decydentom pochylenie się nad problemem zamierającego na potęgę drzewostanu w Parku Źródliska II czy niszczejących pomników przyrody na terenie naszego Miasta Łodzi bo jakoś mi to nie pasuje do żadnego z tych haseł „Łódź Kreuje”, „Ekopakt”, ”Zielone Miasto” etc. etc. (zdjęcia poniżej).
Polecam też dynamicznej i przebojowej młodzieży, która przejmuje obecnie zarządzanie miastem ( i bardzo dobrze), nie ograniczanie się jedynie do wiedzy „Wujka Google”, ale korzystanie z wiedzy i doświadczenia (tego „wujek google” nie zapewni) Wujka Jurka, Wujka Janka, Wujka Leszka, Cioci Janiny, Cioci Grażynki lub w ostateczności Wujka Marka.
Zapewniam to nie boli. Sam to na sobie nie raz sprawdziłem!



Suchy świerk Brewera – w tle sucha sosna górska- kosodrzewina.

przez Stefana Rogowicza. Suchy świerk pospolity odm. wiciowej.

Powalona robinia w pobliżu pomnika przyrody – skrzydłorzecha kaukaskiego.

Łamiące się konary brzozy uszkodziły pomnik przyrody – skrzydłorzecha kaukaskiego.

Połamane grube konary pomnika przyrody – skrzydłorzecha kaukaskiego.
A do opowieści o naszych drzewach m.in. w alei lipowej Ogrodu Botanicznego oraz innych – przyrzekam, że jeszcze powrócę.

tekst i zdjęcia: Marek Kubacki
Poprzednie odcinki znajdziecie:
Cz. 2 Parki w Krasnowie i Halinie
cdn.
Też tak zawsze uważałam,że o pewnych rzeczach powinni wypowiadać się specjaliści. Jestem fanką naszych parków,w których rosną piękne i stare drzewa, zresztą nie tylko tam😏 Pielęgnacja to nie tylko wycinanie uschniętych gałęzi ale wiele więcej. Można się zastanowić jak określić przycinanie drzew przez pracowników energetyki 😡