Jedna z osób, która przyznała się, że czytuje moje opowieści, a jednocześnie jest aktywna w mediach społecznościowych (m.in. żywiołowo reaguje na różne wydarzenia na fb Społecznych Opiekunów Drzew), zapytała mnie, dlaczego mnie tam nie ma, że przydałby się tam głos takiej osoby jak ja.
Już kiedyś o tym chyba wspominałem?
Jest to mój świadomy wybór.
Mam własny pogląd na wolność wypowiedzi oraz jej sposób przekazu i przy tym pozostanę!
Doceniam jednak nowoczesne media i w miarę potrzeb, jak widać, z nich korzystam.
Dlatego tylko tu i w tej formie odniosę się bardzo krótko do niektórych komentarzy, jakie pojawiły się po moim poprzednim odcinku wspomnień. Oczywiście tych dotyczących szrotówka kasztanowcowiaczka.
Jeszcze raz podkreślam, że to, co tam napisałem, miało jedynie pokazać, iż pewna od lat głoszona teza jest nieprawdziwa. I tylko tyle!
Nie chcę natomiast i nie będę się wdawał w żadne polemiki dotyczące skuteczności czy szkodliwości poszczególnych sposobów ochrony drzew. Od tego są inni.
Nie jestem naukowcem!
Mój „aparat naukowy” to jedynie moje obserwacje i doświadczenie z wykonywanych prac.
Przy okazji nie ukrywam, że cieszę się, iż moje opowieści wzbudzają żywe zainteresowanie!
A co do szrotówka, to za chwilę, gdy opadną liście z kasztanowców, opadną i emocje z nim związane. Gdy na wiosnę drzewa ponownie się obrzucą wspaniałym kwieciem na tle nowych ciemnozielonych liści, znów niektórzy zapytają, o co chodzi z tym szrotówkiem, przecież… nie zabił drzew?
I jeszcze problemy, który mnie nurtują od pewnego czasu, a które być może zostały już przebadane, tylko nie dotarło to do mnie?
Skoro rośliny (tu czytaj drzewa, a dokładniej kasztanowce białe) są najlepszymi pochłaniaczami CO2 z naszej „przegrzewającej się” atmosfery, o ile mniej pochłaniają go te, których procesy fotosyntezy zostają mocno skrócone, zrzucające liście już w sierpniu? Podobno jest to możliwe do wyliczenia?
I co ma bardziej negatywny wpływ, ciągłe i niekontrolowane dostarczanie do środowiska naturalnego różnych, często bardzo szkodliwych, środków chemicznych, przenikających również do roślin, w tym drzewiastych, czy jednorazowe i kontrolowane dostarczenie do drzewa, 18 g/1 szt. otworu, co 70 cm obwodu drzewa, środka Treex ?
W swoich opowieściach wspominałem już o wielu gatunkach drzew. Głównie naszych rodzimych, ale i tych „introdukowanych”, czyli pochodzących z obcych stron.
Jednak o pewnej grupie prawie zupełnie nic dotychczas nie pisałem, a jest przecież „matką” drzew, które miały wpływ na rozwój cywilizacji ludzkiej, tej materialnej i tej duchowej, czyli drzewa owocowe.
Drzewa owocowe z reguły kojarzą się nam z sadami lub ogrodami przydomowymi, jako drzewa hodowane dla owoców, jakie my ludzie z nich pozyskujemy, ale ja nie o tych drzewach chcę tutaj poopowiadać!
Chcę opowiedzieć o prawdziwie dzikich drzewach owocowych!
Najpierw rosły w lasach, potem, gdy człowiek zaczął karczować lasy pod swoje nowe uprawy, zostawiał niektóre, te najsmaczniejsze, dla owoców – m.in. na śródpolnych miedzach oraz przy ścieżkach i drogach, aby w trakcie „popasów” móc się nimi posilać. Obecnie już tylko dzikie zwierzęta czasami z ich owoców korzystają.
To te drzewa chcę trochę przybliżyć, a w zasadzie to tylko kilka gatunków z nich, czyli czereśnię ptasią, jabłoń i gruszę dziką oraz ałyczę.
Jedno z tych dzikich drzew owocowych, dzika grusza, w mojej rodzinie ze strony żony, ma wyjątkowe miejsce!
Wbrew pozorom wiele z tych drzew rośnie bardzo blisko nas, na naszych ulicach, skwerach czy w parkach – mijane obojętnie i niewywołujące takich „zachwytów” jak dorodny stary dąb czy lipa, ale wypełniające nie mniej ważne funkcje w naszym miejskim środowisku przyrodniczym. Koniec lata i początek jesieni uwydatnia ich „konsumpcyjny” walor, czyli dojrzewające owoce.
Powinienem teraz zacząć od jabłoni, tego najważniejszego, „biblijnego”, drzewa owocowego, ale ja zacznę od ałyczy, czyli popularnej mirabelki, bo to jej biały kwiat zwiastuje, że wiosna już u bram!
A ponadto jest mi najbliższa z drzew owocowych, bo rośnie na tzw. łódzkim Manhattanie, na trasie mojego codziennego spaceru z psem.
Obserwuję ją przez cały rok, jak zakwita i przekwita, zawiązuje i zrzuca owoce! Często jej kwiaty pojawiają się, gdy wokół leży (raczej leżał) jeszcze śnieg, a rosnące obok drzewa innych gatunków jeszcze nieco „śpią”(najpierw zakwita, a potem rozwijają się na niej zielone listki). Rozjaśnia w ten sposób nawet pochmurny dzień, a gdy pojawi się wiosenne słoneczko, robi się wtedy naprawdę „bajkowo”!
Dwukrotnie pojawia się pod nią barwny „dywanik”. Po raz pierwszy, kiedy przekwita i opadają białe płatki.
Następnie wraz z listkami pojawiają się najpierw małe zielone kuleczki, żółknące w miarę powiększania się śliweczki.
Kiedy dojrzeją, opadają miękkie i soczyste na ziemię tworząc po raz drugi barwny „dywanik”, tym razem złocistożółty.
Jeszcze kilka lat temu trudno było w porze dojrzewania i opadania owoców przejść obok z uwagi na nieskończoną ilość żerujących owadów, głównie os. Obecnie poza zalatującą sporadycznie parą gołębi grzywaczy, nikt nie jest nimi zainteresowany.
A pamiętam, że kiedyś nasze mamy z mirabelek robiły przepyszne przetwory, jak kompoty, konfitury czy dżemy. Ech czasy….
Jedna z największych ałyczy, jakie miałem okazję zobaczyć (prawie 270 cm obwodu) rosła kiedyś przy starym drewnianym domu na łódzkiej Rudzie. Miała mocno poskręcany i „doświadczony” krótki pień (m.in. wbite liczne gwoździe i inne przedmioty), ale była żywotna! Myślę, że mogła mieć ok.100 lat!
Kolejnym zdziczałym drzewem owocowym, które rośnie w moim pobliżu jest czereśnia ptasia czasami zwana trześnią. „Zaplątała” się pomiędzy innymi gatunkami, głównie klonami, i mimo że mocno „zagłuszona”, wyrosła na spore drzewo, rodzące drobne żółtoczerwone owoce i co roku przyciągające do siebie ptactwo rezydujące w centrum miasta.
Niestety nie jest w stanie przebić się ze swoimi walorami, mocno zasłonięta przez cały rok innymi drzewami, a także otoczona niezliczoną ilością butelek, puszek po piwie i innych śmieci (teren podlega jurysdykcji miasta).
Na okazałą „trześnię” natrafiłem kiedyś na obrzeżach Koszalina. Miała ok. 300 cm obwodu. Niestety, kiedy po kilku latach ponownie trafiłem w to miejsce, znalazłem po niej jedynie bardzo „artystycznego świadka”, czyli mocno poskręcany pniak po jej ścięciu.
Dziką jabłoń, zwaną też „płonką”, bardzo trudno obecnie spotkać – łatwiej o zdziczałe formy różnych odmian hodowlanych, które rosły onegdaj w sadach czy przydomowych ogrodach, a które zostały „wchłonięte” przez rozrastające się miasta i osiedla. Spotykamy je obecnie jako jedne z wielu drzew rosnących na skwerach czy trawnikach. Nie zwracamy na nie zupełnie uwagi, no może poza okresem wiosennego kwitnienia. A jesienią drzewa rosnące blisko chodnika czy jezdni często wywołują irytację przechodniów i kierowców, gdy wdeptujemy w opadające owoce rozgniatając je naszymi świeżo wypastowanymi butami, lub rozjeżdżając oponami dopiero co umytych samochodów!
Kiedyś wiele dróg obsadzano drzewami owocowymi – wśród nich dominowały jabłonie i to nie te dzikie, lecz takie dające bardzo smaczne owoce, które były skwapliwie zbierane z tych drzew. Jeszcze w latach 90-tych i na początku 2000-nych można było doznać niebywałej rozkoszy mijając po drodze kwitnące drzewa jabłoni.
Ale to już są opowieści z kategorii …”to se ne vrati”!
Kiedy wiosną br. „penetrowałem” pomorskie wioski, natrafiłem na sytuację, która mnie wręcz rozczuliła! Bezpośrednio przy drodze, niedaleko niezbyt okazałego acz zadbanego budynku mieszkalnego, rosła pośród innych jabłoń, która była chyba najstarszą jabłonią, jaką miałem okazję spotkać. Mimo swojego „steranego wiekiem” dziurawego pnia zaczynała kwitnąć!
Widać, że była pod czyjąś troskliwą opieką.
Ciekawe czy z powodu swoich smacznych owoców, czy też z jakiegoś innego powodu? Niestety nikogo w pobliżu nie spotkałem, żeby o to zapytać.
Zawsze po takich „spotkaniach” znacząco poprawia mi się humor i wiara w człowieka.
Może jednak nie wszystko stracone…?
Ostatnie z dzikich drzew owocowych, o których chcę opowiedzieć, a które lubię najbardziej, to dzikie grusze zwane też „ulęgałkami” (bo ich owoce są do spożycia dopiero po ich „uleżeniu się”).
W dzieciństwie, w moich rodzinnych terenach mówiliśmy na nie …”pierdziołki”!
Było to odzwierciedleniem dźwięków, jakie wytwarzały nasze młode organizmy, gdy w nadmiarze spożyliśmy tych owoców, w okresie ich dojrzewania – choć bywało, że i zielone nam smakowały.
Najbardziej lubię widok pojedynczych grusz rosnących pośród pól („samotnice”), i to o każdej porze roku – zarówno w okresie ich kwitnienia jak i wtedy, gdy na ciemnoczerwony, wręcz bordowy kolor, przebarwiają się ich liście jesienią, a także gdy zimą odcinają się na tle pokrytych śniegiem pól.
Te samotne okazy, gdy nie przeszkadzają nikomu, tworzą bardzo gęstą rozłożystą i regularną koronę, która jest schronieniem m.in. wielu gatunków ptaków.
Ich stare pnie są często mocno poskręcane i jak ja to nazywam… „wielowarstwowe”.
Można spotkać też ich formy dwu lub trzypniowe. Potrafią też wytwarzać sporo odrostów korzeniowych.
Mimo faktu, iż rosną na odsłoniętych terenach, rzadki jest widok gruszy powalonej z korzeniami przez wiatry – jeżeli już to spotyka się raczej wyłamania ich konarów, najczęściej już spróchniałych.
Dzikie grusze, mimo że tego nie zauważamy, można spotkać również w naszych miastach, i to często w samym ich centrum.
Z wymienionych przeze mnie gatunków dzikich drzew owocowych (a nie zdziczałych odmian hodowlanych), po ałyczy, jest chyba najczęstszym gościem w naszym miejskim środowisku?
Wspomniałem na początku, że jedna z tych starych grusz pojawia się w historii rodziny mojej żony. Pośród archiwalnych zdjęć zachowało się bowiem zdjęcie mojej Teściowej (na zdjęciu z koleżanką), z połowy lat 40-tych XX w., zrobione pod starą gruszą (już wtedy tak określaną), która rosła przy drodze do wsi Krzemienica w pow. rawskim.
Ok. 70 lat później pod tym samym drzewem zostały sfotografowanej jej córki.
Na dziuplastym i połamanym, ale wciąż żywym drzewie wisiała nadal stara kapliczka, a pod drzewem leżały opadłe i rozkładające się jej owoce!
Niestety podczas kolejnej wizyty w czerwcu 2021 r. zastaliśmy już jedynie pniak po ściętej gruszy, natomiast kapliczka została przeniesiona na pień drzewa obok – lipę.
Dla osób mniej wtajemniczonych wspomnę, że te „dziczki” od wieków służyły (i nadal służą) jako tzw. podkładki do produkcji w szkółkach szlachetniejszych odmian drzew owocowych. Np. na podkładkach z ałyczy szczepione są wszystkie odmiany śliw.
Będąc kilka lat temu w Niemczech dowiedziałem się, że w niektórych miastach drzewa owocowe, rosnące na miejskich terenach zieleni, są „adoptowane”. Polega to na tym, że miasto udziela coś w rodzaju „licencji” prywatnej osobie lub jakiejś lokalnej społeczności, w ramach której opiekują się oni takimi drzewami („miejskimi sadami”), a w zamian mogą korzystać z wszelkich pożytków z tego wynikających, m.in. zbierać owoce. Poza aspektem propagowania czynnej ochrony środowiska wpisuje się to w panującą obecnie na świecie modę na miejskie farmy i jest znaczące w dobie coraz bardziej drożejących cen na żywność. U nas raczej nie do zrealizowania!
W historii naszej firmy bardzo rzadko wykonywaliśmy prace przy drzewach owocowych opisanych wyżej gatunków. Jeżeli już, to ew. tylko usuwanie tzw. wilków i prześwietlanie koron (odmładzanie), a któregoś roku trafił nam się nawet cały sad jabłoniowy pod Grójcem.
Raz zdarzyło się, że zlecono nam wykonanie pełnego programu zabiegów przy gruszy, przy czym nie była to dzika grusza, lecz drzewo szlachetne, pozostałe po przydomowym ogrodzie. Podobno miała bardzo smaczne owoce. Było to pod koniec lat 80-tych XX w. Drzewo rosło przy zabudowaniach Instytutu na ul. Tylnej w Łodzi. Była starym drzewem, o czym świadczył m.in. mocno wypróchniały pień. Poza cięciami sanitarnymi wykonane zostało zabezpieczanie ubytków oraz montaż wiązań sztywnych. Drzewo stało jeszcze przez kilka lat i owocowało!
Nawet je przez jakiś czas obserwowałem. Znalazłem w swoich archiwach kilka slajdów z czasu wykonywania tych prac oraz kilka z lat późniejszych. Jak zwykle przepraszam za ich jakość.
Niestety, w pewnym momencie drzewo zakończyło swój żywot i zostało wycięte. Ponieważ nie my to zrobiliśmy, nie wiem ile lat po naszych pracach to nastąpiło?
Obserwuję, że obecnie sadzi się dużo (i wszędzie!) grusze drobnoowocowe. Zarówno wzdłuż placów i ulic (w tym i w strefach zabytkowych), jak i w zabytkowych dworskich parkach (sic!).
O ile jeszcze mogę zrozumieć sadzenie tych nowych gatunków drzew przy ulicach (małe stożkowe korony i prawie niewidoczne owoce, niebrudzące naszych „sterylnych” nawierzchni chodników czy jezdni), o tyle nie mogę się pogodzić z ich sadzeniem w owych podworskich parkach. A że nie jestem gołosłowny, to podam przykład.
Spędziłem kilka dni temu parę godzin w pewnym zabytkowym parku dworskim, jako nadzorujący „prymitywną” moim zdaniem wycinkę kilku uschniętych lub zasychających drzew, bo taki jest wymóg konserwatora zabytków!
Tam właśnie zobaczyłem, jak wygląda „rewaloryzacja” parku zabytkowego (a więc z pewną historią i tradycją, m.in. ogrodniczą!). W miejscu dawnego sadu …posadzono tam grusze drobnoowocowe!
To tak jakby konia zamienić na kucyka. I to i to zwierzę, ale to małe tak nie pociągnie…
Pomijam już milczeniem, w jakiej „kompozycji ogrodowej” zostały one posadzone (…Pan się na tym nie zna…) oraz w jakim są aktualnie stanie zadbania (…na tym się akurat znam!).
Rośnie tam jeszcze kilka starych drzew owocowych m.in. antonówka (zdjęcie poniżej)…
…ale nikt niestety nie zbiera jej owoców, które zalegają pod drzewem i gniją.
Antonówka! Najlepsze jabłka, na zimowe wieczory.
Pamiętam z dzieciństwa, że w moim rodzinnym domu kupowane były jeszcze jako twarde i niedojrzałe. Układane były na szafie, za taką małą drewnianą attyką, aby nie spadały i w spokoju dojrzewały, oraz by były poza zasięgiem nas, dzieci. A zapach, jaki się w tym pokoju wtedy roznosił – wydaje mi się, że czuję do dzisiaj!
W pobliżu naszych dworów i pałaców, jako pojedyncze drzewa owocowe czy też sady nigdy nie występowały grusze drobnoowocowe, bo…. ich po prostu wtedy nie było!
Jest to odmiana azjatycka i zaczęto ją sadzić w Polsce dopiero na przełomie lat 90-tych/2000-cznych. Moda na nowe rośliny też musi mieć swoje ograniczenia i być poparta podstawową wiedzą, np. z historii ogrodów!
A tak przy okazji nasuwa mi się pytanie. Czy przy projektowaniu i rewaloryzacji tych obiektów nie obowiązują takie wymogi konserwatorskie jak przy wycince drzew?
Ponieważ nie mam zamiaru wdawać się w jakiekolwiek polemiki, ani tym bardziej zrobić komuś imiennie przykrość, świadomie nie podałem szczegółów lokalizacji tego obiektu.
Chciałem jedynie zasygnalizować pewien spotykany przeze mnie nasilający się problem, związany z prowadzonymi wokół nas „zielonymi” pracami.
I tak oto, ten drugi w „nowym sezonie”, powakacyjny odcinek moich opowieści, poświęciłem w całości drzewom owocowym, tym dzikim (ale nie tylko), bo stwierdzam, że w ciszy i zapomnieniu znikają one z naszego środowiska, często z najbliższego nam otoczenia, wymieniane na nowe, obce gatunki. I nie za przyczyną zmian klimatycznych się to dzieje!
To nie znaczy, że chcę, aby sadzić ponownie dzikie drzewa owocowe, ale chociaż ich nie usuwajmy, gdy naprawdę nie jest to konieczne. Tylko dlatego, że to „owocówka”, to usuwana jest często bez pozwolenia, wymaganego dla innych drzew!
Czy tak jak w przypadku opisanego, w poprzednim odcinku gatunku drzewa, mamy się godzić na to znaczące ubożenie naszej rodzimej lub od dawna zadomowionej u nas dendroflory na rzecz zupełnie obcych gatunków, które nigdy nie wyjdą w swoim życiu poza sferę sztucznej hodowli w szkółkach?
Może jednak warto powrócić do tego, co już było?
Żadne z tych, tak obecnie „preferowanych” w nowych nasadzeniach drzew, nie kwitnie tak pięknie wiosną jak te nasze drzewa owocowe, zwłaszcza dzikie!
W dobie cywilizacyjnego rozleniwienia oraz dominującego „dyktatu ekonomii” jest to chyba nie do zrealizowania!
Nadzieję pokładam jedynie w tym, że na szczęście, nie wszystko da się ”wyguglać” i wydrukować w „3D”.
Natomiast stracić bezpowrotnie, jak najbardziej!
Tekst i zdjęcia: Marek Kubacki
Poprzedni odcinek Opowieści Marka Kubackiego TUTAJ.